
Kacper żywo interesuje się twórczością i biografią tego ekscentrycznego wizjonera, filozofa sztuki, prowokatora, katastrofisty, artysty totalnego.
W imieniu swoim i Kacpra zapraszam do czytania.
Ewelina Majerczak
Odczuwam swoiste, silne i wszechwładne nienasycenie. Po „Nienasyceniu”. Nie jestem do końca w stanie określić tego książką – to chyba jakiś dziki seans duchowy, a jak nie – to sroga swoista „zmysłojebnia”, dokładnie jak koncerty Tengiera. Albo pełnoskalowa inwazja w formie słów na papierze. Jeśli tak, już wywiesiłem białą flagę.
To tak jakbym został potraktowany tysiącem igieł prosto w mózg, a każda trafia w jakiś skłębiony nerw, prowadząc do ekstazouniesienioorgazmu.
Jestem święcie przekonany, że wśród wielu środków wziewnych zażywanych przez Witkaca były psychodeliki wpływające na jasnowidzenie. Czytając, czułem nasz świat obecny, 2025 AD (książkę napisano w 1927, zatem 98 lat różnicy), zblazowany i zużyty Zachód, przejęty i przetargany sfaszyzowanymi bolszewizmami, zatracony w szarej masie własnego bezsensu i bezcelu, cierpiący na brak wielkich jednostek i ruchów.
Czy tak nie wygląda dzisiejsza cywilizacja zachodnia, pełna Bardellów, Wildersów, Melonich, Weidelówien, Musków, czy Farage’ów?
Wielkich Panów, domniemanych zbawców ludzkości, tak jednakże naznaczonych piętnem dobrobytu własnego i wizją nachapania się z państwowych pieniędzy; populistów grających pod publikę taką właśnie melodię, jaką chce lud.
Za Uralem zaś czeka na nas imperium sino-mongolskie, dziś reprezentowane przez oś zła zbudowaną przez Rosję i Chiny, dopomaganą przez pachołki pokroju Białorusi, Korei Północnej czy Iranu. Masa ta gotowa szerzyć jest swoją mentalność hordy, swój autokratyzm, swoje barbarzyństwo, kolonizować Zachód na podstawie tego, jak już kolonizują Świat Trzeci. A ci Wielcy Mężowie Stanu, tacy niepodlegli, wolni z ucisku Ameryki i UE manifestować będą swoją niepodległość, finansując ją ze wschodnich pieniędzy, zawierając swoisty „Pocałunek mongolskiego księcia”, przyjęcie wschodniej wiary, autokratycznej wiary silnej ręki przy krajobrazie wszechogarniającego szczęścia. A owo mogą gwarantować słynne i potężne pigułki Murti-Binga, które znieczulają na wszystkie metafizyczne, schizoidalne, jakkolwiek „negatywne”, ciągnące w dół drgania, znieczulają na dzikie porywy sztuki i zatapiają w ogłupiającym szczęściu, są również w stanie nasycić tych „wiecznie nienasyconych formą”. Tutaj jeszcze znaczenie szersze, miłoszowskie – zażycie pigułek Murti-Binga oznacza bowiem też zaślepienie co do wschodniego totalitaryzmu tudzież autorytaryzmu, myślenie sprowadzające się do frazy : ważne, żeby nam było stabilnie, żeby była ciepła woda w kranie, rządzić mogą nawet przybysze z odległej galaktyki, a po nas choćby potop.
Szerząc murtibingizm, sino-mongolskie (na dziś chińsko-rosyjskie) imperium buduje Neue Ordnung czy inny nowyj mir – społeczeństwa ujednolicone, gdzie niby ludzie są inni, ale w zasadzie są tacy sami. Zanika gdzieś jakaś metafizyczna refleksja czy nienasycone pragnienie większego konstruktu życia, niepotrzebne to przecież nowemu prostemu człowiekowi. Tłumem takich samych ogłupionych owiec lepiej jest rządzić, dlatego tym „wschodniackim” elitom aż tak bardzo na tym zależy.
I tutaj wchodzimy, my, naród, Polska. Polska w świecie przedstawionym jako jedyna nieszczególnie cierpi na syndrom braku idei i wielkich jednostek, poruszających i zakrzywiających wokół siebie bieg historii, syndrom zgniłych i spróchniałych elit, spędzających dni i noce na biustach kurtyzan. Mamy więc rząd zbudowany z przedstawicieli Syndykatu Zbawienia Narodowego, co,zakładam, jest uszczypliwym nawiązaniem do mocarstwowej, ale nieudolnej polityki i tym bardziej napompowanej propagandy obozu sanacyjnego (a dziś mógłby być to obóz sprawiedliwości czy innych prawych obywateli) oraz, co najważniejsze, największego z wielkich mężów, człowieka, który swoją wielkością i geniuszem jest wręcz nieludzki, a przynajmniej na takiego się widzi i stylizuje, demonicznego męża opatrznościowego kwatermistrza Erazma Kocmołuchowicza (mieszkającego dodajmy na Żoliborzu). Kwatergen to nic innego jak rozwinięta i zaawansowana analiza teorii wielkich ludzi na żywym przykładzie z rysami marszałka Piłsudskiego (co do wąsa!). Kocmołuch całą swoją wspaniałością, błyskotliwością i światłością wybijał się ponad zblazowane elity wojskowe i społeczne, sam jeden mógł obronić Polskę, a co zatem idzie – Europę, bo Polska wciąż stanowi przedmurze, co prawda już niechrześcijańskiej i znudzonej brakiem idei i lenistwem, ale wciąż Europy, a może już nie Europy? Może nie ma już czego bronić – tak też myśli polska elita, cytując Gintrowskiego, „nie ma co się bronić, zewsząd brak pomocy, a przecież zawsze lepszy od wojny jest pokój”.
Jeżeli miałbym określić jakoś tę powieść, byłoby to spore wyzwanie, „Nienasycenie” bowiem jak sam autor wymyka się wszelakim ramom i etykietom (jak się weń wgłębi oczywiście), chociaż gdy etykiety są trójwymiarowe, to ta pozycja operuje już w dodatkowych trzech wymiarach. Ponura przepowiednia, ciekawa wizja przyszłości, polskie międzywojenne alt-history czy może studium postaci, choroby psychicznej i rozkładu społeczeństwa? Dla mnie najprościej tę masę skondensowanych tropów, węzełków starannie splecionych w jeden majstersztyk opisać da się następująco – totalny obłęd, psychopompa pierwszego sortu. Kompletnie jakby Witkacy dosłownie przelał bezkształtną i bezsłowną zawartość swojej mózgownicy na papierowe puste stronnice, gdzie same z siebie ułożyły się w spójny, sensowny konstrukt naprawdę wielu daleko odstrzelonych od siebie motywów. Dzieło jako całokształt jest w zasadzie bestialskim gwałtem na formie zwyczajnej powieści, w tak wielu momentach mnie szokującym (a to nie byle zadanie) i w ogólnym rozrachunku doświadczeniem z gorączkowego koszmaru sennego. Wykańczające orgie przemieszane zostały z dywagacjami filozoficznymi (tzw. Rozmowami Istotnymi) co do fenomenologii Husserla czy innych monadów, rozciągających się po horyzont opisów naszpikowanych najbardziej zwyrodniałymi metaforami stanów psychicznych bohaterów, a przy głównym bohaterze (Genezyp Kapen – je ne zipe qu’a peine – ledwię zipię) jego mentalno-seksualno-życiowo-jednostkowe rozterki amplifikowane przez zruszczałe „kobiety demoniczne” prowadzą do jego rozkładu i zaniku psychicznego. Jak miecz Damoklesa wisi każdemu tam nad głową świadomość żółtej fali – „ruchomego muru chińskiego” – strach przed najazdem obcej cywilizacji barbarzyńców gdzie zlały się wyobrażenia Japończyków, Chińczyków, Hindusów i Mongołów w jeden, dziś możliwy do odebrania jako ksenofobicznie rasistowski, ale wciąż koszmarny obraz. Obawa ta nie była jedynie osobistym koszmarem Witkacego, tylko częścią szerszego fenomenu „yellow peril”, szerokoznanego w okresie międzywojnia, obawy o przyjście dzikich chińskich obcych imigrantów i upadek zachodniej cywilizacji, jej roztopienie się w mnogości chińskiego człowieka, zgniecenie przez większą potencjałem cywilizację.
Zaznaczę, można tę powieść określać mianem rasistowskiej, mizoginistycznej, czy po prostu zbereźnej poprzez słownictwo i treści weń przekazane, ale wydaje mi się, że są to oskarżenia znacząco zbyt płytkie jak dla wielowarstwowości „Nienasycenia.”
Mówimy o przyszłości orwellowskiej, huxleyowskiej, bradburyowskiej, mówmy zatem o przyszłości witkacowskiej – wcale taki odmienny niż Orwell nie był. A nie, zapomniałem, Witkacy to przecież pijak i narkoman – zredukujmy go zatem do tej roli, włóżmy do tej szuflady, zamknijmy na pięć zamków najszczelniej jak się da, i pod żadnym pozorem nie wypuszczajmy. Nieważne, co merytorycznego i inteligentnego wycieka z jego tekstów. Gdyby tak całą plejadę pisarzy i artystów zredukować do ich ekscesów prywatnych tylko i wyłącznie, zostalibyśmy z nudną zgrają nadużywającą środków psychoaktywnych i bawidamków zniszczonych przez własnych rodziców – to artyści z definicji nie są. Nie byli, nie będą i nie mogą być normalni, bo są artystami.
I chociaż powieść była jedynie formą skarlałą w kategoriach literatury i sztuki Koszmarnego Karła z Krupówek, posilę się o stwierdzenie, że to „Nienasycenie” najmocniej oddaje Ducha zapomnianego mistrza, to tu uzewnętrzniają się jego dziwności, tu słyszymy jego przeraźliwy krzyk jednostki, jednostki, która nie dała się wpisać w żadną ramę i to ją skazało na zgubę w szczelinach czasu. Ludzie uczeni i dziś powiadają: Witkacy w zasadzie dalej zostaje nieodkryty, jego czas jeszcze nie nadszedł. Ja zatem apeluję (przy uwadze, że w małym ułamku nie oddałem jego wielkości) – odkryjmy więc Witkacego, bo to właśnie jego czas.